czwartek, 3 listopada 2011

Whatever happens in Vegas, stays in Vegas!

Jeśli w Ameryce jest kryzys to na pewno nie tam. Nie w Vegas. Tu wszystko gra, jak to w kasynie; brzęczy, jak to dźwięk wydawanych żetonów i pieniędzy; kusi jak skąpo ubrane tancerki w klubach. Kiedy patrzysz na to wszystko z Wieży Eiffle’a (a jakże!) zdajesz sobie sprawę, że jeśli łączna suma "zielonych" wydana w ciągu zaledwie 24 godzin na jednej ulicy – Las Vegas Strip – przypadkiem wpadnie na twoje konto, jesteś ustawiony do końca życia. I tylko tutejszy Sfinks spokojnie na to patrzy czarując ludzi w swym labiryncie doznań. Wie, że cokolwiek zdarzy się w Vegas, zostaje w Vegas.

Dzień odkrył fragment Manhattanu z Empire State Building na czele. Encyklopedyczna definicja – nowojorski wieżowiec, były największy budynek świata, jeden z siedmiu współczesnych cudów świata. To kopia. Jak wszystko tutaj. To odzwierciedla myślenie Amerykanów. Po co jechać do Nowego Jorku, jak mogę to mieć w Vegas? Dlaczego muszę podróżować do Egiptu skoro piramidę i Sfinksa mam na miejscu? Wreszcie, w jakim celu mam udać się do Francji, skoro romantyczną kolację z poznaną tu dopiero co piękną kobietą mogę zjeść na dachu tutejszej Wieży Eiffle’a?

Vegas to erotyczna mekka. Jeden z pierwszych wieczorów, pokój hotelowy, kilka ułożonych magazynów. Wśród ofert dla panów, znalazła się też pozycja w całości poświęcona chippendales. Tu nie ma ograniczeń. Chcieć to móc. Kilka bowiem pięter niżej na ulicy jeżdżące reklamy nawołują: "Zadzwoń, wybierz, w 20 minut jestem u ciebie". Jakby tego było mało, na chodnikach w niewielkiej od siebie odległości stoją ludzie rozdający ulotki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że na wszystkich bez wyjątku znajdują się nagie kobiety. Na każdej inna.  Wystarczy kilka godzin, by stworzyć sobie nową, oryginalną tapetę w pokoju.

Zaledwie 24 godziny i wiesz, że z wydanej tu przez wszystkich sumy mógłbyś utrzymać się do końca życia...
Królestwo hazardu znajduje się w każdym hotelu tuż przy wejściu. Chcąc dostać się do recepcji należy najpierw przejść całe kasyno. Zaczyna się od jednorękiego bandyty, przy których zasiadają bogate emerytki z cygarem w ustach i nogą założoną na drugą nogę, kończy na stołach do pokera, blackjacka i ruletce. Rano, wieczór - pora jest tu bez znaczenia. Tu zegarki można wyrzucić albo sprzedać. Idąc do kasyna trzeba zadać sobie podstawowe pytanie: ile zamierzasz dziś przegrać? Dziesiątki ludzi musi ponieść porażkę, by ktoś zwyciężył. Gdzieś z sali słychać serię dźwięków podobnych do gongu zapowiadającego kolejną rundę bokserską na zmianę z gromkimi okrzykami i oklaskami. Ktoś wygrał. Nad stołem na elektronicznym komputerze wyświetla się kwota. 11 tysięcy baksów. Nieźle...  W następnym stoliku jegomość przy kości, w za ciasnej koszuli, początkowo rozluźnia krawat. Przegrał na oko ze 2 tysiące. Wzdycha, macha ręką jakby chciał powiedzieć, że nic się nie stało i idzie... do drugiego stołu. Nad jego głowami dwie tancerki w bikini tańczące w rytm muzyki, tuż obok nich telewizja i program informacyjny. Gdyby prezenter wiedział, co się dzieje tuż obok niego...

Wychodząc na zewnątrz, po dwóch stronach Stripu hotelowe atrakcje przykuwają uwagę turystów. Od godzin wieczornych średnio co 60 minut przy jednym z nich rozgrywa się 20-minutowy spektakl. Po jednej stronie piraci, po drugiej nimfy. Regularna bitwa z udziałem pirotechniki, muzyki, motywów tanecznych i kaskaderskich. Drugi zachęca pokazem fontann tańczących w rytm muzyki, kolejny jest zbudowany w stylu rzymskim. To tam swoje walki rozgrywał legendarny Mike Tyson, a regularnie koncertuje Celine Dion, Elton John, czy Rod Stewart. Jest i Wenecja z Placem Św. Marka, na którym można zjeść lody za 25 dolarów. Jest i sztuczne niebo oraz gondolierzy śpiewający dla zakochanych "O sole mio" za dodatkową opłatą. Obok wybuchy wulkanów, a chodnikiem między Hard Rock Cafe a sklepem Harleya Davidsona przechadza się kowboj na szczudłach wołając z południowym zacięciem "Welcome to Vegas". W tle oddany w grudniu ubiegłego roku hotel, w którym jeden z tańszych pokoi kosztuje w przeliczeniu 7 tysięcy złotych na dobę.

Tu przy każdej okazji kipi seksem. Trudno nie wydać fortuny w kasynie.
Nic jednak nie byłoby tu warte wydanego centa, gdyby nie ludzie. Na swej drodze spotkamy Shreka, bohaterów Toy Story, Spidermana, Myszkę Miki i Minnie oraz sobowtórów Elvisa Presleya. Można zrobić sobie zdjęcie, pewnie, ale za opłatą „co łaska”. Inaczej jest w przypadku płci pięknej. Przy hotelowym basenie słyszę jak pewien młody mężczyzna pyta przechodzącą piękną dziewczynę o zdjęcie, bo cudownie wygląda. Ta bez wahania się zgadza. Postanowiłem to sprawdzić i podejść do patrzącej co chwila w mą stronę ratowniczki niczym rodem ze Słonecznego Patrolu. - Nie mogę przejść obojętnie wobec twojej urody. Mogę mieć z tobą zdjęcie? - pytam, po czym dziewczyna ochoczo kiwnęła głową, ale nim ustawiła się do zdjęcia, wzięła kartkę i narysowała "I <3 U". Uśmiechnęła się do obiektywu aparatu. Pstryk. Gotowe.

W Vegas nie ma kryzysu. Są jedynie czarne plamy na nieskazitelnie białym płótnie wszechobecnego tu bogactwa. Tak jak ciężarna Jenna, która z rozbrajającą szczerością informuje, że nie chce jedzenia tylko uczciwej pracy i godnego zarobku. Po drugiej stronie Stripu siedzi Jeff i, jak mówi, od 10 lat w tym samym miejscu gra na gitarze klasycznej stare rock n’ rollowe kawałki. Jest tam z wyboru. - Tu zarobię więcej niż gdziekolwiek wokół - uważa. Inaczej pewnie myśli jeden z muzycznych zespołów dający koncert przy pobliskim hotelu, grając cover Aerosmith – Janie’s Got A Gun. Oni są wciąż młodzi, wciąż liczą na koncerty na wielkich stadionach, na spełnienie swojego amerykańskiego snu. Na przekór ekonomii, na przekór współczesności. Przy okazji mogą się tu świetnie zabawić, bo przecież nikt się o tym nie dowie.... Whatever happens in Vegas, stays in Vegas...

Kamil Turecki, Las Vegas, Nevada (14.09.11)

sobota, 22 października 2011

Początek koszmaru. Trzy grosze "przyczajonego tygrysa"

Świat zaczyna obawiać się Libii. Skończył się "święty spokój", rozpoczęła się walka o władzę. Udział w niej bierze Al-Kaida, która próbuje zdobyć tajną broń Kaddafiego. Równie niepokojące są plany "przyczajonego tygrysa". Może dojść do rozlewu krwi. Kto wygra wojnę o przyszłość?

Całą analizę przeczytasz w portalu Onet.pl.

wtorek, 27 września 2011

Miasto Wzgórz

Wystarczyłoby zaledwie kilka centymetrów śniegu i miastu groziłby paraliż. Nie pomógłby nawet patron w postaci Świętego Franciszka. Poczucie humoru Amerykanów nie zmienia się tu jednak jak pogoda. Ranki i wieczory spod znaku mgły. W 1967 roku Scott McKenzie śpiewał o kwiatach we włosach hipisów. Mieszkańcy San Francisco wciąż je mają, ale w sobie.

San Francisco w pełnej okazałości. Mgła to norma, a główne ulice przecinają całe miasto
Opuszczając międzynarodowe lotnisko pierwsze wrażenie robią wielopoziomowe drogi. Każda po pięć pasów w jedną stronę. To co, u nas nazywa się autostradą, tam jest zaledwie boczną ulicą. Nie ma mowy o dziurach w jezdni. Faktem jednak jest, że tutejsza zima to nasza łagodna odmiana późnej jesieni. Do hotelu zawozi mnie Azjata. Prawdopodobnie Chińczyk. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie bardzo potrafiłem się z nim porozumieć po angielsku. Jak się później okazało, to nie przypadek. Skośnookich jest tu więcej niż wszystkich innych. Szczególnie w Chinatown. Dzielnicę mieszkańców Państwa Środka otwiera brama, sama w sobie będąca zapowiedzią klimatu panującego wewnątrz. Niezrozumiały dla wielu chiński napis i dwa smoki strzegące wejścia. Im głębiej, tym bardziej miało się wrażenie, że jest się nie w Stanach Zjednoczonych a na Dalekim Wschodzie. Nie zmienił tego nawet napis "serce Szanghaju" w języku angielskim, który znajdował się na jednym z licznych sklepów z żywnością. O ile dla Amerykanów tradycyjnym chlebem są… tosty, tam trudno było go znaleźć. Za to potężne ilości ryżu, makaronów (także sojowy) i owoców.

W Chinatown rozmowy po angielsku mogą zostać odebrane jako pogarda wobec mniejszości chińskiej
Z Twin Peaks (Bliźniacze Szczyty) doskonale widać, że struktura ulic miasta jest jednolita i składa się ze skrzyżowań dróg równorzędnych. Mówiąc, że mieszkasz przy Franklin Avenue wcale nie oznacza, że będziesz bliższym lub dalszym sąsiadem swojego kolegi, którego dom znajduje się przy tej samej ulicy. Ta bowiem ciągnie się niemal przez całe miasto. Trudno też tutaj znaleźć jakiekolwiek znaki. Gdy zbliżasz się do skrzyżowania jedyną informacją, którą otrzymujesz jest namalowany na jezdni napis "stop". Amerykanie najwidoczniej lubią sobie patrzeć w oczy i gestykulować, kto jedzie pierwszy. Widać to nie tylko podczas jazdy samochodem. Wystarczy złapać kontakt wzrokowy, by usłyszeć "Hey! How are you doing?" wypowiedziane z typowo południowo-zachodnim akcentem. Standardowa odpowiedź brzmi: "Fine, thank you". Bez względu na to, co by się działo. Pewnie, dlatego tak wielu psychoanalityków, psychologów a nawet psychiatrów w Stanach nie ma problemu ze znalezieniem pracy. Nie ma się co dziwić. Bańka optymizmu w czasach światowego kryzysu finansowego musi w końcu pęknąć. Skąd on się wziął? Z powodu życia na kredyt amerykańskiej klasy średniej. Dom, dwa w miarę ekskluzywne samochody i garaże. Teraz nie ma z czego spłacać. Tutaj to norma. Idąc ulicą nie sposób nie zauważyć wykończone domy, które świecą pustkami, a hulający pacyficzny wiatr uderza w brzęczące kłódki. Na oknach odbijają się ogłoszenia – na zmianę "for rent" (wynajem) i "for sale" (na sprzedaż).

Mgła. Potrafi w pięć minut pokryć całe niebo nad San Francisco, by w kolejne kilka go odsłonić. Typowe jednak dla tego miasta są "mleczne" ranki i wieczory. Wtedy też trudno podziwiać słynny czerwony most Golden Gate pamiętający plan zdjęciowy Van Dyke’a w melodramacie "San Francisco", czy chociażby więzienie Alcatraz z celą Al Capone. Zamknięte z powodu wysokich kosztów utrzymania i błędów konstrukcyjnych ułatwiających ucieczkę „miejsce wiecznego odosobnienia” jest dziś atrakcją turystyczną wzbudzającą niemałe zainteresowanie. Bilety na statek wiozący na wyspę należy wszak kupić 24 godziny przed planowaną wycieczką, mimo że dziennie jest zaplanowanych kilkanaście rejsów! Jedyna udana próba ucieczki miała miejsce w czerwcu 1962 roku. Fart? Być może, ale stojące na brzegu wyspy armaty robią wrażenie. Zaplanowana szczegółowo akcja stała się potem scenariuszem filmu "Ucieczka z Alcatraz" z doskonałą grą Clinta Eastwooda.

Swoistym symbolem Miasta Wzgórz są cable cars (linowe wagony), które same w sobie stanowią nie tylko gratkę dla turystów, ale korzystają z nich również miejscowi celem dojazdu do różnych miejsc. Zabawa zaczyna się na Hyde Street niedaleko Fisherman’s Wharf – dzielnicy typowo rybackiej. Siedząc wygodnie bacznie obserwowałem wnętrze pojazdu. Ku memu zdziwieniu, okazało się, że tym samym wagonem poruszał się także sam Humphrey Bogart! Działo się to w latach 40. ubiegłego stulecia. Dojechałem do Union Square – dystryktu finansowego miasta. Tutaj z kolei rzadkością było spotkanie na swojej drodze kogoś o innym kolorze skóry niż biały. Bogate centrum, wielkie wieżowce, a między nimi palmy, czyli wszystko to, z czym kojarzy się Ameryka. Wśród nich Transamerica Pyramid – olbrzymi biurowiec w kształcie wąskiej piramidy – budynek, który może posłużyć jako kompas w przypadku zguby.

Wróciłem do Fisherman’s Wharf. Zatoka San Francisco, statki, mewy, przydrożne sklepy, bary, restauracje, w których od samego rana podają smażone ryby, a nawet piekarnie, które stanowią część wielkiego show. To tu można zobaczyć przez szybę cykl pracy piekarza. Odwrót w drugą stronę i co kilkanaście metrów uliczni muzycy, tancerze, artyści, którzy chcąc przykuć uwagę ogromnej liczby turystów, postanawiają przedstawić oryginalny program. Idąc w stronę Embarcadero Street gwar nieco mniejszy, dzięki czemu słychać bluesowe dźwięki saksofonu altowego wydobywające się z otwartych okien klubu, który reklamuje się jako najlepszy bluesowy w mieście.

Sausalito. Zaledwie 10 minut drogi od centrum San Francisco, a jedyny dźwięk to szum fal uderzających o kamienie
Jadąc mostem Golden Gate można dojechać do miasteczka Sausalito znajdującego się dziesięć minut drogi od San Francisco. Domy na wzgórzach, podtrzymywane przez bale drewna. Jeśli kiedyś przeszłaby tu powódź, nic by z nich nie zostało. To pewne. Okolica jednak bajecznie piękna. Przy brzegu cumują motorówki, łodzie i statki bogatszych Amerykanów, którzy lubią w ten sposób spędzać wolny czas. W oddali widok na centrum San Francisco i Alcatraz. Na kamieniach leżących u ujścia zatoki można zaobserwować prażące się w słońcu kraby. Bardzo tu cicho i spokojnie. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy miasta, którego patronem jest Św. Franciszek coraz chętniej przenoszą się do Sausalito. Przy drodze znajdują się bowiem wszystkie niezbędne instytucje przydatne w życiu codziennym. Nawet kiczowate budynki z napisem "breakfast & lunch" (śniadanie i lunch), koniecznie z wywieszoną amerykańską flagą.

Tu ludzie cieszą się życiem. Jakiekolwiek by ono nie było. Pierwsze chwile przywitały mnie widokiem znanym z amerykańskich filmów. Oto rodzina urządza sobie grilla w parku nad morzem, przy palmach. Druga gra w karty. Trzecia uczy młodzież rywalizacji podczas zabawy zręcznościowej. Obok nich przechodzi para rzucająca swojemu labradorowi piłkę, którą ten z ochotą łapie w pysk i przynosi z powrotem. Nie zapomnę również policjanta, który widząc jak rozkładam mapę przy Union Square i uważnie ją studiuję, podchodzi i pyta, dokąd zmierzam. Co więcej, radzi w którą stronę nie iść, by nie paść ofiarą kieszonkowców. W jego pobliżu stał człowiek ubrany w koszulę z olbrzymią amerykańską flagą, który wykrzykiwał wniebogłosy, że tylko czytanie Biblii może zbawić ludzkość. W Chinatown azjatycki staruszek w przerwie wygłaszania przestrogi dla Amerykanów przed zgubą jeśli zapomną o pierwotnych wartościach zdołał uśmiechnąć się i pomachać do obiektywu mego aparatu. Niski wzrostem stał na krześle, w ręku dzierżył tablicę z omawianymi postulatami. To spektakl, to show. Tu każdy zna swoją rolę. Bez pomocy suflera. Tak jak grupka grająca na ławkach w Ogrodach Botanicznych Golden Gate country rocka z domieszką bluesa, jazzu oraz nutą Południa. I jej frontman, który zauważając, że jest przeze mnie filmowany wstał z grzechotką i wciąż śpiewając zaczął tańczyć. Jegomość miał co najmniej 70 wiosen na karku. Witamy w Ameryce. A to był przecież dopiero początek…

Kamil Turecki, San Francisco, Kalifornia (07.09.11)

piątek, 12 sierpnia 2011

"Podążałem za swoim instynktem" – wywiad ze Stephenem Templinem, współautorem bestsellera New York Timesa "Snajper – opowieść komandosa SEAL TEAM SIX"

Ból i cierpienie nie są mu obce. Sam przeżył Tydzień Piekła – trening przyszłych SEALs. Stephen Templin opowiada o okolicznościach powstania jednej z najbardziej pożądanych książek na amerykańskim rynku wydawniczym ostatnich lat. To historia Howarda E. Wasdina – czołowego snajpera elitarnej jednostki SEAL TEAM SIX.

Kamil Turecki: Jak się Panowie poznali?
Stephen Templin: Howard i ja pierwszy raz spotkaliśmy się podczas podstawowego kursu niszczenia podwodnego/SEAL (ang. Basic Underwater Demolition/SEAL – w skrócie BUD/S). Z nim było zawsze śmiesznie i wesoło. Był też bardzo pracowity.

Faktycznie. Coś w tym jest. Widziałem kilka wywiadów telewizyjnych z uśmiechniętym Wasdinem. Nie wyglądał na takiego, który swego czasu był członkiem najlepszej grupy komandosów na świecie…
Howard nie miał łatwego dzieciństwa. Był często bity. Taka metoda wychowania. Można powiedzieć, że w przyszłości mu to pomogło. Uodpornił się na ból i cierpienie. Dlatego zaszedł tak wysoko.

A skąd pomysł na książkę?
Lata później po BUD/S, kiedy czekałem na samolot, poszedłem do księgarni i do ręki wpadła mi książka pt. „Black Hawk Down”. Zauważyłem w niej nazwisko Howarda. Pomyślałem sobie wtedy, że ktoś mógłby dopisać resztę tej historii i ja byłbym pierwszy, który by to kupił. Ale nikt tego nie uczynił. Zatem niedawno spotkałem się z Howardem ponownie i zapytałem, czy chciałby napisać swoją biografię razem ze mną. Zgodził się i zaczęliśmy pracować.

Cały wywiad przeczytasz na portalu "Stosunki Międzynarodowe"

sobota, 21 maja 2011

Morze Południowochińskie - spór przyszłości?


"Niech Chiny śpią, bo kiedy się obudzą, wstrząsną światem" - słynna maksyma, prawdopodobnie niesłusznie przypisywana Napoleonowi, zaczyna nabierać realnych kształtów. Liczba publikacji naukowych w ostatnich latach na temat wzrastającej potęgi Chin, przymiarek Państwa Środka do statusu supermocarstwa oraz współpracy i rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi o wpływy na świecie, świadczy o zainteresowaniu jawiącymi się na horyzoncie potencjalnymi zmianami porządku międzynarodowego wskutek rozwoju Chin. Historia, wbrew temu, co pisał o jej końcu Francis Fukuyama okazuje się być dynamiczna, a świat nie znosi próżni. Zimnowojenny klimat charakteryzowała amerykańsko-radziecka rywalizacja. W ostatnim jej dziesięcioleciu będące w cieniu i przypatrujące się tej batalii Chiny rozpoczęły żmudny proces modernizacji. Po upadku ZSRR, lekceważony dotąd rozwój gospodarczy Państwa Środka zaczynał się nieśmiało krystalizować w postaci potencjalnego zagrożenia dla prymatu Stanów Zjednoczonych i ich światowego przywództwa. Już u progu nowego tysiąclecia, Chiny stały się znaczącym graczem na międzynarodowej szachownicy. Gwałtownie rozwijająca się gospodarka Państwa Środka zmusiła najludniejszy kraj świata do poszukiwania surowców poza granicami kraju, by móc sprostać jej wymaganiom, głównie w sektorze energetycznym. Dlatego dziś Chiny zwiększają swoje wpływy w Afryce czy Ameryce Łacińskiej. Jednym z głównych naturalnych obszarów zainteresowania komunistycznych władz jest także region Morza Południowochińskiego, obszar bardzo istotny ze strategicznego punktu widzenia.

Źródła i geograficzne uwarunkowania konfliktu

Morze Południowochińskie o powierzchni ponad 3,5 mln kilometrów jest przybrzeżnym morzem zachodniej części Oceanu Spokojnego. Państwa graniczące z akwenem to: Brunei, Chiny, Filipiny, Indonezja, Kambodża, Malezja, Singapur, Tajwan, Tajlandia i Wietnam. Istotą sporu jest głównie archipelag Wysp Spratly oraz Wyspy Paracelskie, kwestia żeglugi przez cieśniny: Malakka i Singapurską oraz podział bogactw naturalnych występujących na tym terenie (przede wszystkim złóż ropy naftowej i gazu ziemnego). Antagonizmy w regionie Morza Południowochińskiego mają charakter wielostronny, bowiem dotyczą nie tylko większości krajów graniczących z wodami, ale mogą także przekształcić się w groźny konflikt ogólnoświatowy, ponieważ w grę wchodzą również interesy takich państw jak: Japonii, Korei Południowej, Rosji, Indii, Australii oraz Stanów Zjednoczonych. Jednakże problemy kształtują i odzwierciedlają głównie relacje między Chinami a państwami ASEAN.  Uważa się, że obok konfliktu tajwańskiego i japońsko-rosyjskiego o Wyspy Kurylskie spór o region Morza Południowochińskiego, którego wybrzeża zamieszkuje 350 mln ludzi, jest jednym z najistotniejszych zagrożeń bezpieczeństwa regionalnego.

Istota sporu –  transport morski, surowce naturalne, terytoria
   
Morze Południowochińskie jest obszarem o ogromnym znaczeniu strategicznym. Przebiegają tu kluczowe linie transportu morskiego, które łączą Azję Wschodnią i Północno-Wschodnią z Oceanem Indyjskim i Bliskim Wschodem. Przechodzi przez nie około 15 procent światowego handlu. Rocznie przepływa tędy ponad 41 tysięcy statków handlowych, czyli dwa razy więcej niż w przypadku Kanału Sueskiego.  Szlaki morskie stanowią pomost dla statków przewożących ponad dwie trzecie całości importu surowców energetycznych Korei Południowej. Pochodzą one z rejonu środkowego Wschodu i Afryki, skąd importuje się  60% całkowitego zapotrzebowania Japonii i Tajwanu na ropę naftową i gaz ziemny.  Przez Cieśninę Malakka i dalej przez Morze Południowochińskie do Azji Wschodniej przewozi się trzy razy więcej ropy naftowej niż transportuje się przez Kanał Sueski i piętnaście razy tyle, co przez Kanał Panamski.  Na spornym terytorium występują również surowce naturalne.

Roszczenia do dna morskiego z jego potencjalnymi bogactwami wysuwają wszystkie państwa nadbrzeżne. Xie Tao, pracownik naukowy Wydziału Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu w Pekinie twierdzi, że walka o źródła energii jest główną osią sporu.  Ta wypowiedź może mieć swoje uzasadnienie. Szacunki, co do ilości ropy naftowej znajdującej się pod Morzem Południowochińskim, ulegają ciągłej zmianie ze względu na stale dokonywane odwierty. Źródła chińskie oceniają je na 213 miliardów baryłek (w tym 105 miliardów w rejonach Wysp Paracelskich i archipelagu Spratly).  Amerykanie nie podzielają optymizmu ekspertów Państwa Środka. Zgodnie z ich dotychczasowymi wyliczeniami, znajduje się tam "zaledwie" 28 milionów baryłek. Według geologów, 60 do 70 procent całości zasobów węglowodorów w regionie stanowi gaz ziemny.

Kolejnym bogactwem Morza Południowochińskiego są odnawialne zasoby żywe. Z tego akwenu pochodzi żywność pokrywająca w 25 procentach zapotrzebowanie na proteiny mieszkańców krajów nadmorskich. Na Filipinach produkty z morza stanowią 80 procent diety ludności.  Ze względu na obfitość wielu gatunków ryb, stale wzrasta liczba połowów. Największy w nich udział mają Chiny – rzędu 3 milionów ton rocznie.

Jedną z poważnych kwestii sporu jest chęć poszerzenia przez Chiny swojej strefy wpływów o wyspy – Paracelskie i Spratly. Wyspy Paracelskie (Xisha Islands) leżą w północno-zachodniej części akwenu, ponad 200 kilometrów na południe od Wyspy Hainan i niecałe 450 km na wschód od wietnamskiego portu Da Nang. Archipelag składa się z 16 wysepek o łącznej powierzchni zaledwie 3 km2, ale rozciąga się na powierzchni aż 7,5 tysiąca km2. Bliskość Tajwanu i ważnych linii żeglugowych przy jednej z wysp (Woody Island) sprawiają, że cały archipelag nabiera strategicznego znaczenia. Z kolei 170 wysepek tworzących archipelag Spratly jest rozrzuconych na przestrzeni 160-180 tysięcy km2, a ich łączna powierzchnia wynosi 19km2. W większości zajęte są przez Wietnam (22 wyspy), w dalszej kolejności przez Chiny (14), Filipiny (11), Malezja (10) oraz Tajwan (1). Wyspy obu archipelagów są nie tylko doskonałym miejscem na zakładanie baz rybackich, ale również obfitują w spore ilości naturalnego ptasiego nawozu – guany, a w przybrzeżnych wodach łowi się perły i muszle.  Wieloaspektowość omawianego problemu czyni go trudnym do rozwiązania. Aby zatem zapobiec bezpardonowej realizacji zakusów poszczególnych państw na cały obszar basenu Morza Południowochińskiego kosztem innych krajów, podmiotowość wysp, cieśnin i wód warunkuje prawo międzynarodowe.

Spór w świetle prawa międzynarodowego

W związku z tym, że konflikt interesów dotyczy obszarów morskich, powinien być rozpatrywany w oparciu o obowiązującą Konwencję Narodów Zjednoczonych o Prawie Morza, sporządzoną w jamajskim Montego Bay w 1982 roku, a która weszła w życie w 1994 roku. Obecnie stanowi ona podstawowy dokument prawny w dziedzinie prawa morza.  Ratyfikowany przez 160 państw. Stany Zjednoczone tego nie uczyniły, ale wskazując tę umowę jako kodyfikację zwyczajowego prawa morza, powołują się na jej postanowienia.  Konwencja wprowadziła nowe regulacje obejmujące sposoby eksploatacji, badania i ochrony poszczególnych obszarów morskich.  Klasyfikowała również tereny morskie dzieląc je na: obszary wchodzące w skład państwowych wód terytorialnych (wody wewnętrzne, wody archipelagów, morze terytorialne), obszary podlegające ograniczonej jurysdykcji lub suwerenności państw (strefa przyległa, strefa wyłącznego rybołówstwa, szelf kontynentalny, wyłączna strefa ekonomiczna) oraz obszary poza granicami jurysdykcji państw (morze pełne/morze otwarte, dno mórz i oceanów).  W sporze o Morze Południowochińskie najważniejszą rolę odgrywają terminy "morze terytorialne" oraz "wyłączna strefa ekonomiczna". Na mocy Artykułu 3. Konwencji o Prawie Morza szerokość pasa morza terytorialnego nie może przekroczyć 12 mil morskich.  Natomiast wyłącza strefa ekonomiczna została uregulowana w 5. części dokumentu. Zgodnie z jej zapisami, pas poza morzem terytorialnym rozciąga się do 200 mil morskich (370 km), na którym to obszarze państwo nadbrzeżne posiada wyłączne prawa suwerenne do: badania i eksploatacji, ochrony i gospodarowania zasobami naturalnymi, zarówno żywymi, jak i nieożywionymi dna morza, jego podziemia oraz pokrywających je wód; wznoszenia i użytkowania sztucznych wysp, instalacji i konstrukcji; badań naukowych morza; ochrony i zachowania środowiska morskiego.  W związku z powyższym Wyspy Paracelskie i Spratly mogą potencjalnie być pod jurysdykcją każdego państwa. Jeśli jakiś kraj chcę narzucić swą suwerenność terenom poza wyznaczonymi limitami, najważniejszym hamulcem w dokonaniu tego czynu powinny być zapisy prawa międzynarodowego. Wysuwanie tego typu roszczeń narusza morskie strefy innych państw oraz społeczności międzynarodowej, do której zgodnie z prawem te tereny należą.

Strategia i roszczenia terytorialne Chin
   
Chińska Republika Ludowa przytacza „historyczny” argument w sporze. Zdaniem tamtejszych władz, Wyspy Paracelskie i Wyspy Spratly „od zawsze” należały do chińskiej strefy wpływów. Shen Dingli z Uniwersytetu Fudan w Szanghaju podkreśla, że roszczenia wobec wód Morza Południowochińskiego mają swe korzenie w historii.  Źródła archeologiczne potwierdzają, że już w czasach przed naszą erą chińscy rybacy dokonywali tam połowów. 


Na mocy ustawy z dnia 25 lutego 1992 roku Chiny ogłosiły cały obszar Morza Południowochińskiego swoim morzem terytorialnym. W 1996 roku władze kraju opublikowały „Deklarację rządu Chińskiej Republiki Ludowej”, w której ogłoszono powstanie 200-milowej wyłącznej strefy ekonomicznej i określono zasięg morza terytorialnego i zasięg wyłącznej strefy ekonomicznej przylegającej nie tylko do kontynentalnej części Państwa Środka, ale również wokół Wysp Paracelskich. Wcześniej Chiny podpisały Konwencję o Prawie Morza. Dokument ten nie przewiduje wytyczenia 200-milowej strefy ekonomicznej od danej wyspy archipelagu, dlatego osłabia to stanowisko ChRL dążącej do zwierzchności nad wszystkimi wyspami Morza Południowochińskiego. W sprawie Wysp Spratly władze ChRL zadeklarowały, że określą swoje granice morskie w późniejszym czasie, lecz nie dokonano tego do dziś. W 1974 roku Wyspy Paracelskie zostały zajęte przez Chiny, które wykorzystały słabość Wietnamu Południowego. Dziś zjednoczony Wietnam traktuje jako akt agresji i próbę okupacji swojego terytorium.  Odnośnie archipelagu Spratly większość incydentów bezpośredniego użycia siły obserwowano w latach 90. XX wieku. W 1995 roku Chiny zajęły wyspę Mischief Reef, kontrolowaną dotąd przez Filipiny. Pomimo rokowań dochodziło do kolejnych potyczek zbrojnych – w 1997 roku w rejonie Sabina Shoal i w 1999 roku w pobliżu Scarborough Shoal.  W pierwszych latach XXI wieku nie używano siły w ramach wielostronnego sporu o Wyspy Spratly, jednakże dochodziło do spięć na tle dyplomatycznym, głównie pomiędzy ChRL a Wietnamem. W 2006 roku Państwo Środka wytyczyło linię bazową morza terytorialnego na Morzu Południowochińskim. Wietnam określił chińskie działania jako pogwałcenie własnej suwerenności. Podobną reakcję państwa ze stolicą w Hanoi można było zaobserwować w obliczu ogłoszenia w 2005 toku przez Tajwan budowy pasa lotniska na wyspie Itu Aba.

W związku z powyższym, sporym osiągnięciem było podpisanie podczas szczytu państw ASEAN z udziałem Chin, Japonii i Korei Południowej (formuła 10+3) w Phnom Penh w 2002 roku odrębnego porozumienia między Chinami a ASEAN – Deklaracji o postępowaniu stron na Morzu Południowochińskim. Strony zdecydowały o zamrożeniu sporów na archipelagu Spratly (nie dotyczyło to Wysp Paracelskich, które obecnie traktuje się również jako obiekt sporu dwustronnego pomiędzy Chinami a Wietnamem). Problemy jednak nie zostały rozwiązane. Deklaracja zakładała formalne uznanie przez Państwo Środka roszczeń innych państw i ustalenie zasad rozwiązywania potencjalnych napięć. Istnieje przypuszczenie, że na przeszkodzie do osiągnięcia konsensusu zadowalającego wszystkie strony stanęły ambicje Wietnamu oraz przyjęcie przez Chiny tradycyjnej taktyki rokowań dwustronnych.

Dlaczego zatem państwo Hu Jintao upiera się przy jednej możliwości zakładającej prowadzenie rozmów dwustronnych, gdy w większości sporów zainteresowanych stron jest więcej? Jest to bowiem część chińskiej strategii podziału i podboju (divide-and-conquer strategy). Państwo Środka ma nadzieję, że oponenci na drodze bilateralnych umów będą sobie wzajemnie ulegać, by zachować pokój w regionie. W rezultacie będą skłonne zaakceptować mniej korzystne i sprawiedliwe rozwiązania, które w ostatecznym rozrachunku mogą być zadowalające dla Chin. Co więcej, agresywne nastawienie kraju skutecznie blokuje możliwość rozstrzygnięcia sporów na mocy wynegocjowanych umów o charakterze wielostronnym. Jako najsilniejsze państwo może wzmacniać swoją pozycję w regionie kosztem reszty krajów wysuwających roszczenia.


Wiosną 2010 roku w rozmowach z oficjelami z USA na temat Morza Południowochińskiego, Chińczycy użyli sformułowania core national interest (główny interes narodowy). Użycie tego wyrażenia wzbudziło niepokój Amerykanów i spowodowało przyjęcia przez nich ostrzejszej strategii w rozmowach. Mimo że Chińczycy już wcześniej uznawali Morze Południowochińskie jako teren swoich wpływów, nigdy wcześniej nie użyli wyrażenia core interest. Zdaniem Dana Lyncha z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, użycie tego wyrażenia nie oznacza dla Amerykanów nic innego jak przestrogi, że jeśli będzie trzeba, Chińczycy będą o walczyć o swoje realizację swojej filozofii.  Stapleton Roy, były amerykański ambasador w Chinach a obecnie pracownik Instytutu Kissingera ds. Chin i Stanów Zjednoczonych, podkreśla jednak, że nie ma żadnego publicznie wydanego dokumentu, w którym zawarte jest stwierdzenie core interest.  Dlaczego jednak zdecydowano się użyć tego sformułowania w rozmowach z Amerykanami? Bonnie Glaser z Instytutu USC USA-Chiny uważa, że po wybuchu ogólnoświatowego kryzysu finansowego w 2009 roku, w Chinach dokonywano osądów, w wyniku których uważano, że to oraz wojny w Iraku i Afganistanie osłabiły Stany Zjednoczone. Chiny szybko wydobyły się z kryzysu i widziały w trudnej sytuacji Ameryki sposobność poszerzenia swojej strefy wpływów. Co więcej, chcieli osłabić wpływy USA w regionie Azji Południowo-Wschodniej.  Rząd Stanów Zjednoczonych wyraził swoją dezaprobatę wobec chińskich roszczeń w lipcu 2010 roku podczas szczytu państw ASEAN, Chin i USA.

Polityka USA wobec sporu

Tradycyjne podejście Amerykanów do problemu bazowało na polityce nieingerencji w sprawy tej części świata. Pomimo tego, że Amerykanie posiadają w regionie Azji i Pacyfiku znaczny potencjał wojskowy, nigdy nie brały udziału w dysputach na temat Morza Południowochińskiego, jak również nie rozstrzygały powstałych konfliktów. Jednakże w narodowym interesu Stanów Zjednoczonych leży kwestia utrzymania wolności żeglugi na wodach całego świata.  W obliczu szeregu wcześniej opisanych incydentów w regionie z udziałem wielu graczy, które dotyczyły rybołówstwa, potencjalnej eksploracji złóż, wysp leżących na morzu i bezpieczeństwa morskiego, Stany Zjednoczone martwiła eskalacja napięć, które mogły mieć wpływ na destabilizację pokoju w regionie. Obecnie USA chcą rozmawiać z państwami ASEAN i Chinami, by powyższe kwestie stanowiły podstawę dialogu na rzecz stabilnego i przewidywalnego środowiska. Na forum szczytu państw ASEAN w lipcu 2010 roku, sekretarz stanu Hilary Clinton podkreślała, że narodowym interesem USA jest przestrzeganie zasady wolności żeglugi (freedom of navigation), rozwiązywanie sporów na drodze współpracy a nie przymusu (…in a collaborative dilplomatic proccess… without coercion). Dodatkowo, USA są przeciwne użyciu lub gróźb siły przez którąkolwiek ze stron (…the use or threat of force by any party).   Spory terytorialne w basenie Morza Południowochińskiego mają wykształcić proces dyplomatycznej współpracy przez wszystkie podmioty wysuwające roszczenia (collaborative diplomatic process by all claimants).  Podkreśliła również, że Stany Zjednoczone zgłaszają gotowość do pomocy w prowadzeniu negocjacji o charakterze wielostronnym. W odpowiedzi Ministerstwo Spraw Zagranicznych Chin w osobie Yanga Jiechi oskarżyło administrację prezydenta Obamy o mieszanie się w wewnętrzne sprawy i ostrzegło, że umiędzynarodowienie (internalizacja) lub rozmowy wielostronne tylko pogorszą sprawę (…only make matters worse).  Jego zdaniem, USA powinny zrozumieć potrzeby Chin, które mają niezaprzeczalne prawo do zwierzchnictwa nad wyspami leżącymi na Morzu Południowochińskim oraz do otaczających je wód. Co więcej, w biuletynie Global Times publikowanym przez Komunistyczną Partię Chin, stanowisko ChRL było twarde i jednoznaczne. Chiny "(…) nigdy nie odstąpią od ochrony swoich praw wobec głównych interesów z użyciem sił zbrojnych" (China will never waive its right to protect its core interest with military means). 

Dlaczego oświadczenie Hilary Clinton wytrąciło z równowagi władze Pekinu? Stapleton Roy dokonuje porównań historycznych - sytuacji Kanady i Quebecu. Generał de Gaulle chciał pomóc Quebecowi, co nie spodobało się rządowi federalnemu Kanady. Nie chcieli by Francuzi się w to angażowali. Uważa, iż Chiny analogicznie widzą obecnie w Stanach Zjednoczonych kolejnego aktywnego gracza w regionie, a chcieli rozwiązać problem z czterema państwami na zasadzie bilateralnych porozumień bez udziału USA. Mimo że Amerykanie podkreślają przestrzeganie prawa międzynarodowego, czy też wolności żeglugi, Chiny postrzegają Stany Zjednoczone jako państwo, które wtrąca się w nieswoje sprawy - w czuły punkt Chin.  Dan Lynch dodaje, że Państwo Środka może znajdować się w podobnym położeniu jak w 1949 roku, gdy Mao Zedong proklamował utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej. Wówczas kontynentalni Chińczycy oznaczyli suwerenność na pewnej części lądowego terytorium. Teraz, zdaniem Lyncha, stoją przed problemem, czy ogłosić samodzielną jurysdykcję nad wodami Morza Południowochińskiego, gdyż obawiają się reakcji społeczności międzynarodowej, w tym Stanów Zjednoczonych. 

Prezydent Barack Obama również musi odpierać zarzuty sprowadzające się do zbytniej uległości względem ChRL. Kurt Cambell, asystent sekretarz stanu ds. Azji Wschodniej i Pacyfiku, wychodzi z założenia, że Stany Zjednoczone powinny podążać drogą ostrożności, spokoju, by stosunki amerykańsko-chińskie nie uległy pogorszeniu.  Zupełnie odmiennego zdania jest The Heritage Foundation, amerykański think-tank znany z konserwatywnych poglądów, obecnie krytykujący również politykę zagraniczną prezydenta Obamy. Pięciopunktowe rozwiązanie problemu zakłada:
1) wywarcie presji na Chińczykach, by odrzucili strategię U-shaped line, co wyjaśniłoby zamiary Chin względem Morza Południowochińskiego. Mapa jest analogiczna do tej, która zakłada instalację powyżej tysiąca rakiet skierowanych w stronę Tajwanu. Obie są sprzeczne z chińską deklaracją "pokojowego wzrostu".
2) kontynuację polityki wspólnego rozwiązywania sporu wraz z innymi państwami regionu i sojusznikami. Spotkanie z państwami ASEAN pokazało bowiem, że Amerykanie nie są osamotnieni w obawach wobec chińskich zapędów terytorialnych. Inne kraje wysuwające roszczenia podzielają niepokój również ze względu na podobieństwo sporu do konfliktu wokół Morza Żółtego i Morza Wschodniochińskiego. Co więcej, inne kraje takie jak Australia, czy Indie podkreślają również wolność żeglugi.
3) współpracę z sojusznikami i partnerami w regionie, w szczególności z Filipinami i Wietnamem, by rozbudowały możliwości swoich własnych morskich systemów obronnych.
4) oficjalną demonstrację międzynarodowego prawa do otwartych mórz poprzez częstą żeglugę amerykańskiej marynarki wojennej zgodnie z przysługującym jej do tego prawem.
5) dokonanie inwestycji w amerykańską wojskowość, która ma być przejawem długotrwałej obecności USA  w regionie.

Kluczowymi pytaniami wydają się być następujące: jak długo będzie trwał spór o Morze Południowochińskie oraz czy wielostronny konflikt interesów można rozwiązać? Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, ale także innych graczy sceny międzynarodowej (głównie pozostałych stron sporu) w założeniu optymistycznym Chiny przyjmują postawę defensywną i akceptują formalne postępowania w intencji rozwoju schematu "połączonego rozwoju". Wówczas Morze Południowochińskie ma szansę zamienić się w wewnętrzny akwen wielu różnorodnych stref ekonomicznych, połączonych realizowaną ideą integracji. Pesymistyczna wersja zakłada kontynuację przez Hu Jintao i jego następców twardej linii dyplomatycznej, której celem jest realizacja strategii U-shaped line a w konsekwencji pełne panowanie na wodach Morza Południowochińskiego. Ten bieg wydarzeń w najgorszym wypadku wzbudzi u reszty państw wysuwających roszczenia agresję szukając poparcia Stanów Zjednoczonych, które w obliczu wieloaspektowej rywalizacji z Chinami na całym świecie będą zmuszone zaangażować się w konflikt, by pokazać światu, że nie mają słabości, panują nad sytuacją i w dalszym ciągu stoją na straży postzimnowojennego ładu. Czasu pozostało niewiele, bowiem wspomniana na początku maksyma "niech Chiny śpią, bo kiedy się obudzą, wstrząsną światem" - staje się coraz bardziej prorocza i realna.

środa, 11 maja 2011

"Wojna to ryzyko i kawał historii do opowiedzenia" – rozmowa z Georgem Esperem, amerykańskim korespondentem wojennym z Wietnamu oraz Zatoki Perskiej

Widział naloty dywanowe. Zajrzał śmierci w oczy. Wie co to strach, ale przeżył, bo wojna go pociągała. W centrum wietnamskiej dżungli George Esper był świadkiem amerykańskiej porażki. W Zatoce Perskiej opisywał demonstrację militarnej potęgi Stanów Zjednoczonych. Jako wieloletni korespondent wojenny, w rozmowie ze „Stosunkami Międzynarodowymi” opowiada między innymi o trudach swojej pracy, wyjaśnia wątpliwości etyczne związane z dziennikarską pracą i opisuje zmiany w amerykańskim sposobie prowadzenia wojny. Wojny, która jednocześnie ekscytuje i przeraża.
  
Stosunki Międzynarodowe: Jakie cechy charakteru powinien posiadać korespondent wojenny? Co powinno się zrobić, by takim reporterem zostać?
George Esper: Odwaga, wytrzymałość, gotowość do pracy po nocach i poświęcenia, by móc żyć z dala od najbliższych. Przez dziesięć lat spędzonych w Wietnamie straciłem możliwość obserwacji całej dekady zmian kulturowych, które zachodziły w Stanach Zjednoczonych. By być korespondentem wojennym, musisz stopniowo polepszać swój warsztat. Zacząć pracę skromnie w małej gazecie lub na przykład w oddziale Associated Press w Pittsburghu. Ważne by zbierać doświadczenie na każdym możliwym polu – czy to w policji, polityce, czy w rządzie. Podstawy reportażu wojennego są jednak takie same jak w każdej innej relacji.

SM: Jaka jest Pana rola, jako reportera wojennego? Jak Pan ją postrzega? To misja, po prostu praca, którą trzeba wykonać, czy też spełnienie swoich ambicji i marzeń?
GE: Konflikty muszę relacjonować uczciwie i obiektywnie. To powołanie. Wojna nas pociąga, ponieważ jest ekscytująca i ryzykowna. To coś wielkiego, kawał historii do opowiedzenia. Przez lata moje komunikaty z Wietnamu były na pierwszych stronach setek gazet na całym świecie, dlatego zgadzam się też ze stwierdzeniem, że to również spełnienie własnych ambicji. Raporty z wojen przyniosły mi wielkie uznanie i zaszczyty.
 
SM: Czy można się przyzwyczaić do echa wojen – krzyku, płaczu, krwi, czy śmierci? Czy to w ogóle możliwe, by trzymać nerwy na wodzy i pozostać niewrażliwym na to, co się dzieje wokół? A może trzeba wręcz odwrotnie? Jak Pan radził sobie z tymi emocjami w swoich reportażach?
GE: Tak, można przywyknąć, dlatego że widzi się to codziennie i wiadomo, że właśnie tego należy się spodziewać każdego kolejnego dnia. Trzeba pozostać spokojnym, całkowicie odciąć się od brutalności wojny i skupić na zdawaniu relacji. Reporter radzi sobie z tym wiedząc, że konflikt zbrojny nie jest czymś w rodzaju środka odkażającego. Mimo to, nie było łatwo. Widziałem kałuże krwi, chodziłem po drogach i bałem się broni. Zginęło 75 dziennikarzy. Wśród nich byli moi przyjaciele. Ja miałem szczęście…

 Cały wywiad przeczytasz na stronie portalu "Stosunki Międzynarodowe"