wtorek, 27 września 2011

Miasto Wzgórz

Wystarczyłoby zaledwie kilka centymetrów śniegu i miastu groziłby paraliż. Nie pomógłby nawet patron w postaci Świętego Franciszka. Poczucie humoru Amerykanów nie zmienia się tu jednak jak pogoda. Ranki i wieczory spod znaku mgły. W 1967 roku Scott McKenzie śpiewał o kwiatach we włosach hipisów. Mieszkańcy San Francisco wciąż je mają, ale w sobie.

San Francisco w pełnej okazałości. Mgła to norma, a główne ulice przecinają całe miasto
Opuszczając międzynarodowe lotnisko pierwsze wrażenie robią wielopoziomowe drogi. Każda po pięć pasów w jedną stronę. To co, u nas nazywa się autostradą, tam jest zaledwie boczną ulicą. Nie ma mowy o dziurach w jezdni. Faktem jednak jest, że tutejsza zima to nasza łagodna odmiana późnej jesieni. Do hotelu zawozi mnie Azjata. Prawdopodobnie Chińczyk. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie bardzo potrafiłem się z nim porozumieć po angielsku. Jak się później okazało, to nie przypadek. Skośnookich jest tu więcej niż wszystkich innych. Szczególnie w Chinatown. Dzielnicę mieszkańców Państwa Środka otwiera brama, sama w sobie będąca zapowiedzią klimatu panującego wewnątrz. Niezrozumiały dla wielu chiński napis i dwa smoki strzegące wejścia. Im głębiej, tym bardziej miało się wrażenie, że jest się nie w Stanach Zjednoczonych a na Dalekim Wschodzie. Nie zmienił tego nawet napis "serce Szanghaju" w języku angielskim, który znajdował się na jednym z licznych sklepów z żywnością. O ile dla Amerykanów tradycyjnym chlebem są… tosty, tam trudno było go znaleźć. Za to potężne ilości ryżu, makaronów (także sojowy) i owoców.

W Chinatown rozmowy po angielsku mogą zostać odebrane jako pogarda wobec mniejszości chińskiej
Z Twin Peaks (Bliźniacze Szczyty) doskonale widać, że struktura ulic miasta jest jednolita i składa się ze skrzyżowań dróg równorzędnych. Mówiąc, że mieszkasz przy Franklin Avenue wcale nie oznacza, że będziesz bliższym lub dalszym sąsiadem swojego kolegi, którego dom znajduje się przy tej samej ulicy. Ta bowiem ciągnie się niemal przez całe miasto. Trudno też tutaj znaleźć jakiekolwiek znaki. Gdy zbliżasz się do skrzyżowania jedyną informacją, którą otrzymujesz jest namalowany na jezdni napis "stop". Amerykanie najwidoczniej lubią sobie patrzeć w oczy i gestykulować, kto jedzie pierwszy. Widać to nie tylko podczas jazdy samochodem. Wystarczy złapać kontakt wzrokowy, by usłyszeć "Hey! How are you doing?" wypowiedziane z typowo południowo-zachodnim akcentem. Standardowa odpowiedź brzmi: "Fine, thank you". Bez względu na to, co by się działo. Pewnie, dlatego tak wielu psychoanalityków, psychologów a nawet psychiatrów w Stanach nie ma problemu ze znalezieniem pracy. Nie ma się co dziwić. Bańka optymizmu w czasach światowego kryzysu finansowego musi w końcu pęknąć. Skąd on się wziął? Z powodu życia na kredyt amerykańskiej klasy średniej. Dom, dwa w miarę ekskluzywne samochody i garaże. Teraz nie ma z czego spłacać. Tutaj to norma. Idąc ulicą nie sposób nie zauważyć wykończone domy, które świecą pustkami, a hulający pacyficzny wiatr uderza w brzęczące kłódki. Na oknach odbijają się ogłoszenia – na zmianę "for rent" (wynajem) i "for sale" (na sprzedaż).

Mgła. Potrafi w pięć minut pokryć całe niebo nad San Francisco, by w kolejne kilka go odsłonić. Typowe jednak dla tego miasta są "mleczne" ranki i wieczory. Wtedy też trudno podziwiać słynny czerwony most Golden Gate pamiętający plan zdjęciowy Van Dyke’a w melodramacie "San Francisco", czy chociażby więzienie Alcatraz z celą Al Capone. Zamknięte z powodu wysokich kosztów utrzymania i błędów konstrukcyjnych ułatwiających ucieczkę „miejsce wiecznego odosobnienia” jest dziś atrakcją turystyczną wzbudzającą niemałe zainteresowanie. Bilety na statek wiozący na wyspę należy wszak kupić 24 godziny przed planowaną wycieczką, mimo że dziennie jest zaplanowanych kilkanaście rejsów! Jedyna udana próba ucieczki miała miejsce w czerwcu 1962 roku. Fart? Być może, ale stojące na brzegu wyspy armaty robią wrażenie. Zaplanowana szczegółowo akcja stała się potem scenariuszem filmu "Ucieczka z Alcatraz" z doskonałą grą Clinta Eastwooda.

Swoistym symbolem Miasta Wzgórz są cable cars (linowe wagony), które same w sobie stanowią nie tylko gratkę dla turystów, ale korzystają z nich również miejscowi celem dojazdu do różnych miejsc. Zabawa zaczyna się na Hyde Street niedaleko Fisherman’s Wharf – dzielnicy typowo rybackiej. Siedząc wygodnie bacznie obserwowałem wnętrze pojazdu. Ku memu zdziwieniu, okazało się, że tym samym wagonem poruszał się także sam Humphrey Bogart! Działo się to w latach 40. ubiegłego stulecia. Dojechałem do Union Square – dystryktu finansowego miasta. Tutaj z kolei rzadkością było spotkanie na swojej drodze kogoś o innym kolorze skóry niż biały. Bogate centrum, wielkie wieżowce, a między nimi palmy, czyli wszystko to, z czym kojarzy się Ameryka. Wśród nich Transamerica Pyramid – olbrzymi biurowiec w kształcie wąskiej piramidy – budynek, który może posłużyć jako kompas w przypadku zguby.

Wróciłem do Fisherman’s Wharf. Zatoka San Francisco, statki, mewy, przydrożne sklepy, bary, restauracje, w których od samego rana podają smażone ryby, a nawet piekarnie, które stanowią część wielkiego show. To tu można zobaczyć przez szybę cykl pracy piekarza. Odwrót w drugą stronę i co kilkanaście metrów uliczni muzycy, tancerze, artyści, którzy chcąc przykuć uwagę ogromnej liczby turystów, postanawiają przedstawić oryginalny program. Idąc w stronę Embarcadero Street gwar nieco mniejszy, dzięki czemu słychać bluesowe dźwięki saksofonu altowego wydobywające się z otwartych okien klubu, który reklamuje się jako najlepszy bluesowy w mieście.

Sausalito. Zaledwie 10 minut drogi od centrum San Francisco, a jedyny dźwięk to szum fal uderzających o kamienie
Jadąc mostem Golden Gate można dojechać do miasteczka Sausalito znajdującego się dziesięć minut drogi od San Francisco. Domy na wzgórzach, podtrzymywane przez bale drewna. Jeśli kiedyś przeszłaby tu powódź, nic by z nich nie zostało. To pewne. Okolica jednak bajecznie piękna. Przy brzegu cumują motorówki, łodzie i statki bogatszych Amerykanów, którzy lubią w ten sposób spędzać wolny czas. W oddali widok na centrum San Francisco i Alcatraz. Na kamieniach leżących u ujścia zatoki można zaobserwować prażące się w słońcu kraby. Bardzo tu cicho i spokojnie. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy miasta, którego patronem jest Św. Franciszek coraz chętniej przenoszą się do Sausalito. Przy drodze znajdują się bowiem wszystkie niezbędne instytucje przydatne w życiu codziennym. Nawet kiczowate budynki z napisem "breakfast & lunch" (śniadanie i lunch), koniecznie z wywieszoną amerykańską flagą.

Tu ludzie cieszą się życiem. Jakiekolwiek by ono nie było. Pierwsze chwile przywitały mnie widokiem znanym z amerykańskich filmów. Oto rodzina urządza sobie grilla w parku nad morzem, przy palmach. Druga gra w karty. Trzecia uczy młodzież rywalizacji podczas zabawy zręcznościowej. Obok nich przechodzi para rzucająca swojemu labradorowi piłkę, którą ten z ochotą łapie w pysk i przynosi z powrotem. Nie zapomnę również policjanta, który widząc jak rozkładam mapę przy Union Square i uważnie ją studiuję, podchodzi i pyta, dokąd zmierzam. Co więcej, radzi w którą stronę nie iść, by nie paść ofiarą kieszonkowców. W jego pobliżu stał człowiek ubrany w koszulę z olbrzymią amerykańską flagą, który wykrzykiwał wniebogłosy, że tylko czytanie Biblii może zbawić ludzkość. W Chinatown azjatycki staruszek w przerwie wygłaszania przestrogi dla Amerykanów przed zgubą jeśli zapomną o pierwotnych wartościach zdołał uśmiechnąć się i pomachać do obiektywu mego aparatu. Niski wzrostem stał na krześle, w ręku dzierżył tablicę z omawianymi postulatami. To spektakl, to show. Tu każdy zna swoją rolę. Bez pomocy suflera. Tak jak grupka grająca na ławkach w Ogrodach Botanicznych Golden Gate country rocka z domieszką bluesa, jazzu oraz nutą Południa. I jej frontman, który zauważając, że jest przeze mnie filmowany wstał z grzechotką i wciąż śpiewając zaczął tańczyć. Jegomość miał co najmniej 70 wiosen na karku. Witamy w Ameryce. A to był przecież dopiero początek…

Kamil Turecki, San Francisco, Kalifornia (07.09.11)