niedziela, 25 marca 2012

Anielski powiew pistoletów i róż


Poczułem się jak na planie wielkiego planu filmowego. Grając u boku ducha Jima Morrisona w pobliżu wieży ratowniczej Słonecznego Patrolu. Gdy słońce zaszło, w ludziach zbudziły się demony. Potulne rano Venice Beach wieczorem zamieniło się w obszar walk gangów. Patrząc na to z dachu opuszczonego budynku czułem się jak w kinie trójwymiarowym. W oddali napis „Hollywood”, który można zobaczyć z każdego zakątka miasta. Odwracam głowę - Sunset Strip i duch rodzącego się ponad 25 lat temu blasku gwiazdy Guns N’ Roses zmierza w stronę Santa Monica. To tu kończy się słynna „66”. Stanąłem na molo i wykrzyczałem w sobie: "Boże, jak bardzo warto!".

Los Angeles wita w dżungli skojarzeń o Ameryce. Scenariusz na Oscara. Oto i jest - czerwony dywan przy Kodak Theatre. Ekipa filmowa i kolejka, by przez mikrofon dać odpowiedź na pytanie, komu byś dziś chciał/a podziękować. To zdjęcia do jakieś reklamówki. Nie przeszkadzał nawet manifest grupy osób ze sloganami „Jesus is Lord”. To część wielkiego spektaklu zwanego po prostu życiem. Klęczeli na tablicach tworzących długą Aleję Gwiazd i modląc się zawzięcie zapomnieli o otaczającej ich rzeczywistości. Kątem oka spojrzałem, kto tak cierpi pod ciężarem około 40-letniej przysadzistej kobiety. Jak dobrze, że Penelope Cruz tego nie czuje...

Los Angeles samo w sobie to przepis na Oscara. Odbierzesz go tutaj - w Kodak Theatre
 Na Venice Beach pojawiłem się przed 20. Do tego czasu kwitnie tu handel starociami (uważaj na kieszonkowców!). Gdzieniegdzie widać typów spod ciemnej gwiazdy łypiących groźnie zza rogu na przemierzających rowerzystów. Nieco dalej odrapana ściana budynku bijącego nostalgią za czasami hippisowskimi. Oto i on – Jim Morrison i jego dom w latach 60. ubiegłego wieku. Sąsiadką ducha muzyka The Doors jest... Lindsay Lohan i powiem szczerze, że nawet gdybym miał, nie dałbym 3 mln dolarów za dom, który, przynajmniej z zewnątrz, niczym się nie wyróżniał. A może to tak specjalnie...? W każdym razie podejrzewam, że Morrison nie byłby zadowolony z tego towarzystwa. Huk. Jest po 20. Miejscowa policja opuszcza teren, który staje się dziki. Welcome to the jungle. Strzał. "To już nie film..." - pomyślałem. Czas się stąd ewakuować zanim dostanę kulką w łeb. 

Venice Beach. Przyjemnie prawda? Lepiej się tu nie pokazywać po 20. Chyba, że chce się oberwać kulką w łeb...
 Dzień ukazał spokojną plażę w Santa Monica. Niewiele trzeba było, by natknąć się na słynny punkt obserwacyjny ratowników ze Słonecznego Patrolu. Tylko gdzie ta Pamela...? Plaża tak szeroka, że zanim dobiegniesz z jej końca do Pacyfiku, zdążysz się zmęczyć. Na molo wjazd od strony Santa Monica Boulevard. To tu kończy się słynna Route 66. The Mother Road – Droga Matka, wybudowana w 1926 roku, by połączyć wschód z zachodem, Chicago z Los Angeles, samochodem zamiast kolei. W latach 50. i 60. najlepiej poczciwym "Chevy".  Koniec historii mierzącej niecałe 2500 mil. Znawca tematu, Michael Wallis powiedział, że Droga 66 jest nieprzewidywalna. Te same widoki, ale za każdym razem napotka się coś nowego. To nie kwestia drogi, a ludzi. Różnych ludzi. Coś jak podniesienie głazu, spod którego wychodzi dżin. Wróciłem do rzeczywistości. Jestem na molo. Koniec drogi, przede mną Pacyfik i wschodzące słońce. "Boże, jak bardzo warto!" – pomyślałem.

Santa Monica Boulevard - wprost na molo. To tu kończy się Route 66
Los Angeles wraca do korzeni. Staje się coraz bardziej latynoskie. Coraz więcej tu Meksykan, którzy mają swoje dzielnice. Przechadzając się po targowisku, moją uwagę przykuła torba podróżna z motywem Drogi 66.
- Coś panu podać? – usłyszałem. Spoglądała na mnie starsza Meksykanka, która jeszcze kilkanaście lat temu była przepiękną kobietą i z pewnością kradła serca tutejszych mężczyzn. Dziś, zmęczona życiem, choć nie dawała tego po sobie znać.
- Zaintrygowała mnie ta torba. Wie pani, R66 to kawał historii społeczeństwa amerykańskiego – odpowiedziałem patrząc ukradkiem na cenę.
- Ameryka to różnorodność. Droga 66 wciąż jest w głowach Amerykanów. To symbol, to duma. Skąd pan jest? – starsza meksykanka kontynuowała.
- Z Polski – odparłem.
- Z Polski? To tak daleko stąd! Ale wie pan co? Tutaj obok jest polska restauracja. Dziwnie wygląda te jedzenie, ale jakie smaczne!
"Wiele pani traci" – pomyślałem. O ile meksykańska kuchnia jest kolorowa, smaczna i bardzo urozmaicona, do amerykańskiej pasuje pierwsza i ostatnia cecha. Zawsze za dużo, za słono lub za słodko. Jakież było moje rozczarowanie, gdy spróbowałem ciasta, które swoim wyglądem przypominało nasze jogurtowe z malinami. Pomyliłem się. Fakt – było to ciasto malinowe, ale malin tam nie uświadczyłem, a miałem wrażenie, że jem perfum o zapachu owoców leśnych... Chwalmy polską kuchnię! Meksykanka miała rację!

Jadę busem na wzgórza Beverly. W oddali centrum Los Angeles.
-  Nie daj się nabrać. To nie mgła. To smog... - powiedział kierowca widząc, że te obłoki przykuły mą uwagę. - Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Wyglądasz na kogoś z bardziej południowych terenów. No i ten akcent… – odparł.
Uśmiechnąłem się nadal patrząc przez szybę. Coś w tym musi być. Na każdym lotnisku, gdy latałem między kolejnymi stanami, byłem poddawany szczegółowej kontroli osobistej. O ile na początku byłem tym nieco zszokowany, o tyle później już się z tego śmiałem i uznałem za normalność. Funkcjonariusze Homeland Security przecierali telefon komórkowy, kamerę i aparat materiałem przypominającym ścierkę, by chwilę później włożyć ją do komputera (tak, też to mnie zadziwiło). Ukazała się cała tablica Mendelejewa. Nic nie wykryto. "You’re free. Next!". Uff. Nie przemycałem niczego, ale gdyby ktoś mi coś podrzucił to ja bym na tym ucierpiał i spędził kolejne lata w tutejszym więzieniu. 
Rozmowa z kierowcą urwała się na dłuższą chwilę. Oto słynny napis Hollywood. Każda z liter ma 40 metrów wysokości. Po przerwie, podczas której wszyscy robili sobie zdjęcia na jego tle podszedł do mnie wspomniany kierowca.
- Nurtuje mnie, z której części Polski jesteś? - zapytał. Przyznam, że to pytanie mnie zaskoczyło i pomyślałem, że cokolwiek przecież nie odpowiem, i tak nic mu to nie powie. - Z południa . Widział, że nie dodaję nic więcej i sam dopytał: Kraków, Katowice? 

"Nie daj się nabrać. To nie mgła. To smog..."
Ameryka zaskakuje wciąż i wciąż. Takie miałem poczucie przemierzając kolejne ulice Los Angeles z mapą w ręku. W końcu trafiłem do rockowej mekki – Sunset Strip w West Hollywood. To w tutejszych pubach i barach swoją karierę rozpoczynało wiele zespołów, ale w latach 80. największe wrażenie robiła piątka outsiderów z Guns N’ Roses. Mijam Key Club, House of Blues, obecny Viper Room czy Whisky A Go-go. Przy tym ostatnim tablica z adnotacją, że bilety na koncert Alice Coopera wyprzedane. Czasem chciałbym cofnąć się 30 lat wstecz. To jest niesamowite. Jedna tematyczna ulica – rozrywki i rozpusty w Las Vegas i rocka w Los Angeles. 

Whisky A Go-Go. Bilety na koncert Alice Coopera wyprzedane
Beverly Hills – kojarzy się ze znanym w latach 90. serialem dla młodzieży. Od teraz także ze starannie przystrzyżonymi trawnikami i schludnym i zadbanym otoczeniem. Jak na ikonę metalu przystało, Ozzy Osbourne ma... różowy dom. To tu kręcono popularne reality show z udziałem rodziny muzyka. W niedalekiej odległości posiadłości Michaela Jacksona, Mela Gibsona, czy Nancy Reagan – żony jednego z najbardziej zasłużonych prezydentów USA – Ronalda Reagana. Dom 91-letniej byłej pierwszej damy otoczony jest dużym murem, na którym co pewną odległość ruchy zbliżających się osób śledzą kamery. Dodatkowo, obiekt jest stale zabezpieczany przez ochronę. Jeszcze trudniej zobaczyć miejsce zamieszkania Toma Cruise’a i jego małżonki Katie Holmes. Spośród wielu wysokich krzewów i drzew wystaje jedynie amerykańska flaga.
Kierując się w stronę słynnej Rodeo Drive – ulicy, na której swoje główne sklepy mają najwięksi światowi projektanci mody – Hugo Boss, Prada, Gucci czy Dolce&Gabbana – można się natknąć na jezdnię do połowy solidnej i betonowej, do połowy ciemniejszej, z większą domieszką asfaltu, a tym samym mniej odpornej na wszelkie uszkodzenia. Okazuje się, że to granica między Beverly Hills a Los Angeles. Jak można się domyślać, bardziej zadbana część jezdni podlega administracji BV.

Rodeo Drive - ekskluzywna ulica hrabstwa Los Angeles, a miasta Beverly Hills. Tu wiatr kołyszący liśćmi palm wieje w żagle bogatym. To tutaj możesz kupić parę butów za bagatela 3 tys. dolarów, a właściciel jednego ze sklepów parkuje swoje Bugatti Veyron. Przechadzając się po chodniku ulicy stylu napotkałem, zdaje się, wszystkie luksusowe samochody od Aston Martina, Ferrari, przez BMW, Mercedesy po Porsche, Chevy Corvette czy Mustangi. "Brakuje chyba tylko Lamborghini" - pomyślałem. Jakieś półtorej minuty później zza rogu pojawił się i włoski żółty pojazd.

Rodeo Drive. To tu kupisz buty za 3 tys. dolarów...
Znów zaskoczyła. Tak dają się zapamiętać tylko piękne kobiety. Moja Ameryka...

Kamil Turecki, Los Angeles, Kalifornia (17.09.11)